Kto ogląda "Rancho", ten wie, że bohaterki serialu założyły niedawno spółdzielnię socjalną. Jak serialowa rzeczywistość ma się do naszej codziennej spółdzielczej rzeczywistości? Na to pytanie pomoże nam odpowiedzieć recenzja Ani Dranikowskiej:
"Ranczo" w reżyserii Wojciecha Adamczyka to jeden z najchętniej oglądanych polskich seriali. Perypetie mieszkańców podlaskiej wsi Wilkowyje, od czasu premiery w 2006 roku aż do dzisiaj, cieszą się wśród widzów niesłabnącą popularnością. Aktualny szósty sezon regularnie ogląda prawie siedem milionów widzów, a niektóre odcinki gromadzą przed telewizorami prawie 10 milionów osób. Dosyć łatwo wskazać można przyczynę tej popularności: Ranczo to bez wątpienia jedna z najbardziej udanych polskich produkcji telewizyjnych ostatnich lat. Twórcom udało się stworzyć lekki i zabawny serial dydaktyczny, w którym często, ale nienatrętnie poruszane są problemy nurtujące polskie społeczeństwo. W ciągu ostatnich sześciu lat były to między innymi: konieczność dowartościowania roli kobiet, problem emigracji zarobkowej, alkoholizm czy bezrobocie. Przesłanie mieszkańców Wilkowyj jest proste: weź sprawy w swoje ręce, bo tylko od ciebie zależy to, czy twoje życie zmieni się na lepsze.
Tym bardziej warto odnotować, że w szóstym sezonie Rancza scenarzyści podjęli wątek spółdzielczości socjalnej. Pomysł założenia spółdzielni wyszedł od głównej bohaterki - Lucy, Amerykanki polskiego pochodzenia, która w Wilkowyjach pełni funkcję wójta. Zdaniem Lucy, założenie spółdzielni rozwiąże we wsi problem bezrobocia.
Pomysł Lucy nie zyskał aprobaty liczących na konkretną pomoc finansową mieszkańców. Sceptyczni są zwłaszcza mężczyźni. Jeden z bohaterów stwierdzi nawet: „Unia daje im na was pieniądze, a wy głupie i tak nic z tego nie zobaczycie". Ostatecznie na podjęcie współpracy z gminą decydują się zaledwie cztery kobiety. Wszystkie są biedne i zaniedbane. Żadna nie ma wykształcenia ani doświadczenia zawodowego. Paniom brakuje też zapału i motywacji, na pytania urzędników wybuchają płaczem. Ich jedynym atutem jest, według lokalnego przedsiębiorcy: „wolny czas". Sytuacja wydaje się być beznadziejna. Szczęśliwie, w organizację spółdzielni, angażują się również inni mieszkańcy. Dzięki ich pomocy nowa spółdzielnia rozpoczyna produkcję kremów dla kobiet według własnej receptury. Początki działalności nie są proste: kobiety mają problemy zarówno z dzwonieniem, jak i z rozwożeniem towarów. Zarobione pieniądze są niewielkie. Wystarczają jednak, żeby zaangażowanie panie nabrały pewności siebie, uwierzyły we własne możliwości, a nawet zaczęły realizować własne pomysły. Dobrym przykładem może być Zosia, która postanowiła rozpocząć produkcję miękkich zabawek dla przedszkoli. Sukces wilkowyjskiej spółdzielni okazał się być na tyle duży, że sam senator Kozioł spróbuje zbić na nim kapitał polityczny. Inicjatorka pomysłu podsumowała go następująco: „wystarczyło pokazać, że można i rzeczywiście można (...) to może tylko amerykański optymizm, ale polskie smucenie nigdy nic nie daje".
Rzeczywistość nie wygląda może aż tak różowo. Entuzjazm jednej sympatycznej Amerykanki nie rozwiąże problemu wykluczenia i bezrobocia. Tworzenie spółdzielni to proces żmudny i wymagający dużego zaangażowania i wysiłku po obu stronach. Jedna pogadanka nie rozwiązuje problemu i nie zastąpi szeregu szkoleń. Sukcesy również nie przychodzą natychmiast. Z pewnością jednak dają satysfakcję i podnoszą poczucie własnej wartości - tutaj scenarzyści nie przesadzili ani trochę. Mamy nadzieję, że dzięki serialowi więcej osób dowie o się o możliwości założenia spółdzielni i szansach, jakie to przed nimi otwiera. Zainteresowanych zapraszamy do nas: wyjaśnimy wszelkie niejasności i pomożemy w zrobieniu pierwszych kroków. Pomoc gwarantujemy nie gorszą niż w Wilkowyjach.
Członkinie wilkowyjskiej spółdzielni socjalnej