Nie takie miejsce. Dom Anki
autorka: Anna Dranikowska
Mamy w Polsce taką świecką tradycję: w punkcie kulminacyjnym kłótni jeden drugiemu radzi się leczyć i odsyła do najbliższego psychiatryka. Niepiękny to zwyczaj. Za to już od dziecka każdy Polak wie, gdzie szukać najbliższej placówki. To nie jest miłe miejsce – przestrzegają się wzajemnie obywatele.
W Wielkopolsce odsyłają do Gniezna, do Dziekanki. No więc jadę.
Dom Anki
Drzwi do Domu Anki są otwarte. Przechodzę przez opustoszałą kuchnię, mijam jeden pokój
i następny, wreszcie w trzecim, już na piętrze, widzę plecy dziewczyny. Dzień dobry – zagajam, ale dziewczyna ma na uszach słuchawki, a dodatkowo sama śpiewa, więc na rozmowę nie ma szans. Szukam dalej, wreszcie w jednej z pracowni wśród palet, gwoździ i desek znajduję Artura. Daj mi 5 minut – mówi i prowadzi mnie do Pokoju Relaksu. W środku – zgodnie z nazwą - spokojnie. Pod oknem wygodna kozetka, za oknem ogród. Cicho. W oddali słychać tylko śpiew dziewczyny. Magda przygotowuje się do konkursu karaoke – mówi Artur, który zdążył już wrócić - Witaj w Domu Anki. Jak ci się u nas podoba?
Dom Anki to skrót, który ukrywa pełną nazwę tego miejsca. A jest ona dość nieprzyjemna: Środowiskowy Dom Samopomocy dla Osób Zaburzeniami Psychicznymi przy gnieźnieńskiej „Dziekance”. Artur Babik jest kierownikiem Domu od dwóch lat. „Pełnej nazwy używamy tylko na potrzeby kontroli i oficjalnych wystąpień, bo osoby, które tutaj przychodzą, bardzo się jej boją. Chociaż bez przerwy im powtarzam: jesteście w lepszej sytuacji od nas. Macie orzeczenie. Wszystko jest już jasne. Ludzie wiedzą z kim mają do czynienia, a wy wiecie, jak się macie bronić…”.
Nie sposób odmówić mu racji, zwłaszcza, że w pierwszej chwili wcale nie jestem pewna, z kim mam do czynienia. Bezpośredniość domniemanego kierownika wprawia w zakłopotanie, a wizerunek ekscentryka budują dodatkowo: szopa kręconych włosów, donośny głos i tubalny śmiech. Oraz zaraźliwy entuzjazm. Jeszcze chwila, a sama zabiorę się za zbijanie stołu ze stojących wszędzie palet. W slangu dziekańskim taki człowiek to „wariat” – ktoś pozytywnie zakręcony. No więc „wariat” Artur prowadzi Dom Anki w kierunku nowego „wariactwa” – spółdzielni socjalnej. Z przyzwoleniem i pełną aprobatą władz Dziekanki. Do Pokoju Relaksu wchodzi ktoś z dokumentami do podpisania. Jednak kierownik, myślę z niejaką ulgą.
Dyrektor Piotrowski otwiera okna
Dziekanka to również nazwa, która coś ukrywa. Kryje się za nią Wojewódzki Szpital dla Psychicznie i Umysłowo Chorych. To wielki kompleks szpitalny – 24 oddziały, 6 pracowni, apteka, laboratorium, 900 pacjentów i 700 pracowników. I nie sposób pominąć go w tej opowieści – mówi mi przewodniczka po szpitalu, sympatyczna pani doktor psychiatrii, która pracuje tutaj znacznie dłużej, niż ja żyję. Nie chodzi nawet o to, że jest szpital jest tak wielki, i że Dom Anki mieści się w dawnej wilii dyrektorskiej. Raczej o to, że ponad stuletnie mury Dziekanki nie takie rewolucje widziały i nie takim przedsięwzięciom sprzyjały. Jesteśmy wszyscy jak zwierzęta przy wodopoju - pani doktor przedstawia to obrazowo - wszyscy chcemy się napić, więc wszyscy musimy ze sobą współpracować.
Spółdzielnia socjalna oznacza aktywizację poprzez pracę. A praca była tutaj od zawsze traktowana bardzo poważnie. Wielkim admiratorem terapii poprzez pracę był pierwszy polski dyrektor szpitala – doktor Aleksander Piotrowski, który kierował Zakładem od 1919 do 1934 roku. Jego pomnik stoi dzisiaj w samym centrum kompleksu. Zasłużenie. To za jego czasów Dziekanka stała się krajowym prymusem, zarówno pod względem opieki nad chorymi, jak i wdrażania innowacyjnych rozwiązań, jak ładnie nazwalibyśmy to dzisiaj. Dyrektor Piotrowski był jednym z pierwszych lekarzy psychiatrii, którzy podkreślali znaczenie terapii zajęciowej w procesie rehabilitacji osób chorych.
W swoim pamiętniku pisał, że główną zasadą lecznictwa psychiatrycznego Dziekanki jest: „Utrzymanie chorego na wysokim poziomie socjalnym za pomocą odpowiedniego leczenia
i wychowania. To też 95% pacjentów jest zatrudnionych różnemi robotami.”. Charakter wykonywanej pracy zależał od możliwości chorego. Jedni przędli i uprawiali ziemię, inni malowali czy zajmowali się fotografią, ci najbardziej chorzy przesypywali groch. Ważne było, żeby coś robić. Dyrektor Piotrowski uważał bowiem, że praca zapobiega nudzie, a nuda zapobiega agresji. Sam pracował bez przerwy. Był głównym administratorem i jednym z nielicznych lekarzy w szpitalu. Wiele z jego ówczesnych decyzji uważano wówczas za prawdziwie rewolucyjne: Piotrowski usuwał kraty z okien i wieszał firanki, burzył mury w przyoddziałowych ogródkach i sadził kwiaty, szkolił personel, jednocześnie zaś pisał podręcznik psychiatrii klinicznej oraz wydawał czasopismo Nowiny Psychiatryczne, bo uważał, że w polskim środowisku psychiatrycznym brakuje takiego magazynu. W czasie wolnym prowadził świecki chór szpitalny, z którym koncertował w szpitalnej kaplicy. Również wyjątkowej, bo z dwoma ołtarzami. Katolickim i ewangelickim.
W 1924 roku dyrektor notował w pamiętniku: „ W Dziekance krat i izolatek, kaftanów i łóżek osiatkowanych nie ma, mury znikają powoli, ale konsekwentnie bez uszczerbku dla porządku
w Zakładzie. (…) głównym filarem lecznictwa jest: treściwe i obfite odżywianie, higiena i systematyczne wychowane pacjentów do pracy”. Dzięki pracy personelu i pacjentów Dziekanka była miejscem całkowicie samowystarczalnym. Posiadała własne wodociągi i ogrzewanie, sama zaopatrywała się w żywność – Zakład posiadał pola uprawne, rzeźnię, a nawet, ba – lodownię.
100 lat później jedynym źródłem zaopatrzenia stałych i tymczasowych mieszkańców Dziekanki jest sklep Market Polski. To również stanie się impulsem do działania dla Babika i jego zespołu. Gwoli prawdy oddać trzeba również, że ani otwartość na innowacje ani znacznie pracy nie zmalały z upływem lat. Aktualnie w szpitalu działa pierwszy w tej części kraju zakład dzienny, prężnie działają pracownie terapii zajęciowej. Pytam o to, kiedy terapia kończy się sukcesem – wtedy, kiedy pacjent jest w stanie samodzielnie poradzić sobie w swoim środowisku – odpowiadają mi terapeutki. O fenomenie Dziekanki i o środowisku chętnie mówi również Artur Babik.
Spółdzielnia Czilii otwiera kawiarnię
Prezes Czilii odpowiada, zanim zdążę zapytać.
O Dziekance: „Dziekanka” jest jak takie małe miasteczko. Tutaj ludzie leczą się, mieszkają, zakładają rodziny. Wszystko tutaj się dzieje. Oczywiście ludzie są zainteresowani tym, co tu robimy. Wiedzą, ze coś się szykuje, podpytują bez przerwy. Mówię im, że to tajemnica handlowa. Nie chcę, żeby naszych presja przerosła. Są już gotowi, ale oczywiście – pełni obaw”.
O pracownikach spółdzielni: „Zanim powstał Dom Anki to oni tak się pałętali. To tu, to tam. Nie było dla nich miejsca. To są ludzie, którzy nie kwalifikują się do oddziałów zamkniętych i już skończyli terapię w oddziale otwartym. Wrócili swoich domów i nie mają tam co ze sobą zrobić. Nie mogą wrócić do pracy, bo kto ich zatrudni, jak się dowie, że jeden czy drugi „zwariował” albo zwariowała? Praca skończyła się po ataku choroby.
Są bardzo nieufni. Staramy się na bieżąco analizować ich lęki. Chciałabyś wiedzieć, jak to jest? Wyobraź sobie, że idziesz sama w nocy pustą ulicą i słyszysz, że ktoś za tobą idzie. Boisz się? Powiesz, że nie chodzisz sama ciemnymi ulicami. Rzecz w tym, że oni nie mogą zdecydować i ta ciemna ulica może im się przydarzyć w środku dnia. I wtedy fizycznie czują ten strach i ból. To jest niebywałe. Nie sposób powiedzieć, czego oni doznają przechodząc przez chorobę. Na szczęście nie są z tym sami. Jest z nimi Ela. I ona odpowiada za utrzymanie równowagi. Mają fantastyczną relację.”.
Pod opieką Artura i doktor Elżbiety Kostro jest w tej chwili 30 dorosłych osób z zaburzeniami psychicznymi. Nie wszyscy chcą angażować się w działalność spółdzielni. Niektórym wystarczy, że przyjdą tutaj posiedzieć, porozmawiać, porobić przy okazji różne rzeczy. Babik: „Nie jesteśmy po to, żeby kogokolwiek uzdrawiać. Oni tu mają normalnie żyć. Normalne życie to jest praca. Miejsce do mieszkania. Ludzie, z którymi można się spotkać. Tylko i aż tyle.”.
O wielkim planie: Wielki Plan jest taki, że w sercu kompleksu Dziekanka spółdzielnia otworzy Bistro Chilii. I tam nakarmią i napoją wszystkich zgłodniałych i spragnionych. Pracowali nad tym bardzo ciężko, sami wyremontowali lokal i zbudowali wszystkie stoły i krzesła, które w nim stoją. Ta umiejętność im się przyda, bo poza prowadzeniem kawiarni, spółdzielnia planuje sprzedawać meble. Co ważne, Czilii będzie otwarte dla wszystkich – „będzie można tutaj zjeść, napić się kawy, poczekać na autobus w przyjaznej atmosferze” – rozmarza się Babik. Lokal ma być otwarty już od 6 rano, żeby pracownicy, którzy zaczynają zamianę o 7, zdążyli przyjść i zjeść śniadanie. Przygotowania idą bardzo sprawnie, zwłaszcza, że spółdzielni udało się pozyskać dotację inwestycyjną na stworzenie miejsc pracy w przedsiębiorstwie społecznym. Jednym słowem – pieniądze. Ponad 100 tysięcy. „Nie przepadam za Unią Europejską, ale takie inicjatywy popieram” – powie moja przewodniczka, na co dzień raczej eurosceptyczna.
O codziennej działalności: „Oni nie mogą i nie będą tego robić sami. To nie jest tak, że ja sobie coś zlecę, a wszyscy będą to robić. Wszystko będziemy musieli przerobić wspólnie, krok po kroku, te same czynności. „Oczywiście rządził będę ja – Babik potrząsa grzywą – ale jak trzeba będzie wyszorować kibel, to wyszoruję kibel” – zapewnia. Nie boi się trudności: „Pewnie, że będzie trudno. Oni się boją, że dostaną ataku lęku, że będą śpiący po leku albo bardziej prozaicznie – że klienci będą niezadowoleni. Że będą czuli strach. Ale przecież to normalne. To się zdarza. Ja się też czasem boję , ty się boisz, potem się nie boimy. Potem znowu się boimy. I tak w kółko. Dopóki krąży krew jest zajebiście”.